Przywrócił mi zdolność do życia
Piotruś był najstarszym synem, urodził się 12 marca 1963 roku. Ponieważ musiałam podjąć pracę, zdecydowałam się na zatrudnienie się w żłobku. Tak bardzo kochałam to dziecko, że nie mogłam sobie wyobrazić, żeby opiekować nim się mógł ktoś poza mną. Stanowił dla mnie największy skarb. Był bardzo wrażliwy. W oczach mam scenę, kiedy leżałam w szpitalu, ciężko chora, Piotr miał 15 lat, przyszedł do mnie z bukietem polnych kwiatów, bo nie miał pieniędzy, żeby kupić inne. To był najpiękniejszy bukiet, jaki w życiu dostałam. Myślał o tym, żeby pójść do seminarium, ale najpierw postanowił skończyć szkołę i wybrał ogrodniczą.
***
11 maja 1982 roku Piotr wstał wcześnie i wybrał się na mszę św.
Pytałam czy jest jakaś specjalna okazja - powiedział, że ma wezwanie do wojska i chce poprosić Matkę Bożą,
żeby go wybroniła; poza tym była to rocznica śmierci jego cioci, która z nami mieszkała i Piotr pamiętał,
że ona prosiła nas o modlitwę. Nie zabrał śniadania, powiedział że zje, jak wróci.
Po pracy poszłam na zebranie rodziców do szkoły Radka, mojego drugiego syna.
Wychowawczyni poinformowała nas, że młodzież w dniu dzisiejszym planuje obecność na mszy świętej i potem chcą pójść pod krzyże;
dodała też stanowczo, że władze o tym wiedzą i ktokolwiek dziś pójdzie pod krzyż, może pożałować.
Siedząc w ostatniej ławce, myślałam: Boże, czy ja zdążę Piotrowi to powiedzieć?
Po zebraniu ne pytałam już o Radka, pognałam do domu, zresztą powrót przyspieszył też mąż, który wyszedł po mnie.
Dziwiło nas, dlaczego tak strasznie wyją pogotowia; była już godzina 19. 30, może 19.50.
W domu od razu pytam: Piotr jest w domu? Jarek odpowiada, że Piotra nie ma i właśnie też się denerwuje (Jarek miał wtedy 9 lat).
Zabrałam się do przygotowania posiłku i pękła mi szklanka; strasznie wyprowadziło mnie to z równowagi,
spłakałam się, opanowała mnie myśl, że Piotr nie wróci. Minęła ósma, dziewiąta, dziesiąta, wszędzie pełno milicji,
zomowców, ale pocieszałam się, że to pewnie z powodu akademika, naprzeciw którego mieszkamy.
Tymczasem mija jedenasta, dwunasta - Piotra nie ma. Radek co chwilę zrywa się z tapczanu,
w końcu na fotelu zmorzył mnie krótki sen. Zasypiałam modląc się o powrót Piotra.
Nagle wydawało mi się, że Matka Boża unosi kędzierzawą głowę Piotra. Zerwałam się przerażona i krzyknęłam: Jurek! Piotr już nie wróci!
Mąż zniecierpliwił się: przestań, bo w końcu sprawdzą się te twoje przepowiednie!
Takie nerwowe czekanie, nasłuchiwanie kroków pod oknem, trwało do rana. Spotkało mnie to już drugi raz.
Trzy miesiące wcześniej, w lutym, Piotr był świadkiem (wraz z kolegą),
jak bili Wojtka Cieślewicza. Wtedy jego kolega dostał pałką i kazali im szybko uciekać.
Wracał do domu, była 21.30 - stwierdzili, że nie zdąży do domu przed 22.00,
więc zabrali go na komisariat przy alei Marcinkowskiego i przetrzymali całą noc.
Wrzucili go do celi razem z pijakami, ktoś w celi zaśpiewał "Boże, coś Polskę..." - to była prowokacja.
Wlecieli do celi, zabrali Piotra, zerwali mu łańcuszek, na którym miał medali z Matką Boską.
Rozebrali go prawie do naga i strasznie pobili.
Wtedy też czekałam całą noc. Wrócił rano i rzucił mnie się na szyję: "mamo, wlepili mi kolegium większe,
niż twoja pensja, co teraz zrobimy? Jeśli pieniądze nie wpłyną w ciągu trzech dni,
będę musiał wrócić do więzienia, ja nie chcę tam wrócić!"
Pożyczyłam pieniądze i zapłaciłam. Jak się rozebrał, zobaczyłam, że całe jego ciało jest fioletowe.
Zamarłam. Powiedzieli mu przy okazji, że jeżeli coś powie o pobiciu "tej, starej", to jeszcze raz dostanie.
Po tych doświadczeniach czekałam, myślałam, że i teraz nie wróci.
O szóstej rano poszłam do automatu dzwonić (nie mieliśmy telefonów domu)
najpierw po szpitalach, potem po komisariatach.
W komisariacie mi powiedzieli: pani syn wyjechał na wycieczkę.
Wiedziałam, że to nieprawda. Wróciłam do domu z niczym.
Myśleliśmy z mężem w największym przerażeniu: może utopił się w Warcie?
Może go pociąg przejechał? I tak czekaliśmy do trzeciej po południu.
O trzeciej przyszedł do mnie do pracy Radek: "mamo, chodź szybko, bo dostałaś telegram".
Treść telegramu brzmiała: "Syn Piotr Majchrzak leży na intensywnej terapii".
Zamurowało mnie - dlaczego na intensywnej terapii?
Przede wszystkim jednak cieszyłam się, że się znalazł.
Wsiadłam do taksówki i pojechałam. Chciałam zatrzymać taksówkę, żeby zabrać Piotra,
ale pielęgniarka powiedziała, że to niemożliwe, "musi pani najpierw porozmawiać z lekarzem"
i poszła po lekarza. Przyszedł i obok niego dwóch cywilów w garniturach.
Lekarz powiedział: "jeden procent życia". Krzyknęłam: "Boże, oni go zamordowali!"
Lekarz stwierdził, że to nie on powiedział, ale ja.
- Proszę mi go pokazać.
- Nie wolno pani tam wejść - I tak kilka razy.
Uklęknęłam do nóg lekarza
- Postaram się o pieniądze, niech mi pan go ratuje! Błagam.
Nie chcieli mnie wpuścić do Piotra, więc uciekłam im między nogami.
Leżał, taki długi, szczuplutki, głowa cała pobita, ręce pobite... Boże!
Piotrusiu kochany, nie zostawiaj mnie... Lekarz zarzucił na mnie fartuch i zażądał,
żeby przyprowadzić ojca. W tym czasie do domu przyjechała milicja.
W domu był mąż. Weszli i powiedzieli: syn pobity na starym Rynku (od początku kłamali).
Proszę do niego jechać. Nie wiemy, w którym szpitalu, proszę się dowiedzieć.
I poszli. Ja tymczasem zadzwoniłam do brata męża z informacją, że Piotr kona.
Radek krzyczał, że nie chce, żeby jego brat umarł i wyskoczył przez okno.
Dzwoniłam zaraz do Warszawy do kuzyna, z prośbą o pomoc w ratowaniu Piotra.
nazajutrz przysłał mi lekarzy samolotem, ale nie mieli już nic do zrobienia.
Miał strop czaszki wyłamany w kształcie litery "V", trzy dziury pod okiem,
które sięgały w głąb czaszki, mózg miał tak zbity pałką,
że nawet lekarze stwierdzili, iż czegoś takiego jeszcze nie widzieli, takiej galarety w mózgu;
miał obitą nerkę, serce, płuca... Nosił kurtkę z kapocą. W kapocy było tyle krwi, że jak włożyłam ją do wanny,
to cała wanna była we krwi.
Skonał po sześciu dniach.
Dni te w dużej części przesiedziałam w szpitalu na korytarzu, skąd wyrzucano mnie.
Przez cały czas był funkcjonariusz UB. Odprawiały się msze św., był woda z Lourdes;
uciekłam kiedyś do fary i tam krzyczałam do Matki Bożej z rozpaczy i bezradności.
Błagałam Ją w Licheniu... Jednak po sześciu dniach Piotr umarł o drugiej w nocy.
Rano już o szóstej przyszła milicja, że mam się zgłosić do prokuratury.
Poszliśmy (ja, mąż, brat męża) o ósmej, bez śniadania - nie umiałam wtedy myśleć.
Od ósmej do szesnastej siedziałam w prokuraturze i pan prokurator bez końca zadawał pytania tylko przy szklance wody:
co robił Piotr, gdzie chodził, z kim się kontaktował,
a co pani miała z milicją, a skąd pochodzą rodzice itd. przez tyle godzin!
Gdy wyszłam stamtąd, było późno, w sklepach pusto, wszystko na kartki...
Zdałam sobie sprawę, że nie mam go w czym pochować.
Miałam tylko buty, które wcześniej kupiłam mu na imieniny i nowy podkoszulek.
Chciałam kupić garnitur, ale nigdzie nie było. Brat męża przyniósł swoje ubranie od ślubu.
Profesor, który robił sekcję zwłok, zaproponował, żebym zobaczyła, jak Piotr wygląda, ale to było ponad moje siły.
Już na widok trumien mdlałam. Zobaczyłam go dopiero w trumnie, w dniu pogrzebu.
Pogrzeb był manifestacją, dzieci uciekały ze szkoły, mimo wyraźnego zakazu.
Dwóch funkcjonariuszy w kaplicy pilnowało trumny i nie pozwalali mi jej otworzyć,
ale tym razem nie ustąpiłam, powiedziałam, że wszyscy muszą zobaczyć moje dziecko,
jak go skatowaliście za to, że nosił opornik, za to, że nie mówił tak jak inni.
Mówiłam wcześniej Piotrowi: nie noś opornika.
Odpowiadał: jak ja nie będę nosił opornika, to kto zbuduje Polskę? I nie chciał go zdjąć.
Długo miałam żal do Matki Bożej, że go nie obroniła.
Przecież zamordowali go na schodach kościoła, miała go tak blisko!
To radosne dziecko, które pomagało tylu ludziom, ma być zakopane w jakimś dole?
Byłam taka, jakbym straciła rozum. Nie mogłam wejść do jego pokoju,
różne drobiazgi z nim związane doprowadzały mnie do rozpaczy.
Wtedy spotkałam panią Strzałkowską i ta zaproponowała,
że zaprowadzi mnie do księdza, który pomaga różnym ludziom, że jest nie tylko księdzem, ale ojcem całego Poznania.
Tak powiedziała. Weszłam do dominikanów. Pani Strzałkowska prowadziła mnie jakimś bocznymi korytarzami.
Chciałam się z nim spotkać, bo w tym czasie ludzie unikali nas, bali się władzy,
naszej determinacji w głośnym mówieniu o zabójcach i chyba naszego cierpienia.
Zrobiło się wokół nas tak pusto.
W takich okolicznościach poznałam Ojca Honoriusza;
wcześniej opowiadał mi o nim Piotr. Ojciec Honoriusz otworzył szeroko ręce i powiedział:
"dzisiaj już nikt nie jest ważny! Najważniejsza jest pani! Bardzo chcę panią poznać.
Proszę, niech pani tu usiądzie i wszystko mi opowie". Słuchał mnie z wielkim skupieniem i płakał razem ze mną.
Przytulił mnie tak bardzo serdecznie i na koniec spytał, czy potrzebuję jakiejś pomocy.
Potem pomagał wielokrotnie. Pierwszy raz spotkałam takiego człowieka.
Przez niego odczułam miłość Boga. Uspokoiłam się bardzo. Ojciec powiedział,
że mogę przyjść zawsze, choć przecież było wielu chętnych na spotkanie z nim.
Przychodziłam, a on nie pozwalał mi płakać i czasem mówił mi,
jaki szczęśliwy jest Piotr, tam po drugiej stronie.
Klimatu tych rozmów nie można opowiedzieć, ale wiem, że on przywrócił mi zdolność do życia.
Kiedyś zaprosił nas na "siódemkę", innym razem na opłatek i zawsze jakoś tak serdecznie wyróżniał.
Czuliśmy jego miłość i to przywracało nam siły.
Zdążyłam mu jeszcze powiedzieć,
że jestem w ciąży, ale nie doczekał urodzenia Łukasza.
Powiedział: "chwała Bogu! chwała Bogu!" Ta miłość Ojca Honoriusza
pozwoliła mi z radością oczekiwać urodzin następnego dziecka.
Łukasz urodził się zdrowy, choć miałam już wtedy czterdzieści lat.
Ojciec Honoriusz czasem mówił, że jest śledzony,
miał poczucie zagrożenia, ale zawsze był bardzo radosny.
Wiadomość o wypadku i o śmierci Ojca Honoriusza przyjęłam jako dalszy ciąg tragedii.
Znów odszedł ktoś najbliższy, znów wszystko we mnie zamarło.
Nie mogłam uwierzyć, że znów zostałam sama.
Nie umiem o tej śmierci myśleć w innych kategoriach,
jak tylko tak, że został zlikwidowany.
Jak wyszła na jaw sprawa księdza Popiełuszki,
to tym bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu. Żyję nadal słowami,
które otrzymałam od Ojca Honoriusza. Powiedział mi,
że Matka Boża też straciła syna, że Ona mnie rozumie jak nikt.
Długo potem rozmawiałam z Nią na ten temat; i już nigdy
nie miałam do niej żalu z powodu śmierci Piotra,
że nie chwyciła w porę pałki zomowca. Ona widziała, jak mordowali jej Syna, ja przynajmniej przy tym nie byłam.
Kiedy na początku 2000 roku wracaliśmy
z Torunia i z trudem udało nam się odnaleźć zakurzony krzyż w miejscu,
gdzie miał miejsce wypadek Ojca Honoriusza, odezwał się we mnie taki straszny żal,
że tak wygląda nasza pamięć o Ojcu, jak ten krzyż przy drodze,
że Poznań zapomniał o nim, jak zapomniał o morderstwie mojego Piotra.
Inne miasta upominają się o swoje dzieci (choćby sprawa Grzegorza Przemyka),
ale Poznań staje się liderem w zupełnie innych sprawach.
Dlatego bardzo chciałam, chcieliśmy, żeby kamienie w Wylatowie i w Poznaniu
utrwalały pamięć o tym wspaniałym człowieku i wspierały nas teraz tak,
jak wtedy. I żeby przypominały, skoro ludzie zapomnieli!
Teresa Majchrzak - matka Piotra Majchrzaka,
brutalnie pobitego i zabitego przez oddział ZOMO